Ostatni europejscy bartnicy, których spotkałem
Krzysztof Heyke
Na ślad bartników natrafiłem w 2003 roku na Polesiu, gdy robiłem zdjęcia dla
„National Geographic Polska” i od tego czasu podążam ich dyskretnym, prawie niewidzialnym śladem. Wtedy to, w nieckach dawnych poleskich rozlewisk, dostrzegłem ,,beczki”, kłody, umieszczone na drzewach: pionowo lub poziomo… Wyglądały jak wyniesione tam siłą jakiegoś przemożnego kataklizmu, jakby potopu…. Ze zdziwieniem odkryłem, że w tych wydźwigniętych pod niebo kłodach żyją… pszczoły. Pierwszym, który pokazał mi, jak ich dogląda, był Stefan Szydłowski z Pińska. Spotkaliśmy się na wyspie, na bagnach między rzekami Prypeć a Styr Wspinając się po drzewach, snuł opowieść o rojach, carskich ukazach, niedźwiedziach, przekazywaniu sekretów profesji z pokolenia na pokolenie, a ja starałem się przetrwać pierwszy podniebny atak pszczół…
*****
W następnych latach regularnie przemierzałem ziemie dawnej Rzeczypospolitej, poszukując kłód, barci oraz ludzi, którzy się nimi opiekują[1]. Pod koniec 2015 roku, w ścisłym rezerwacie Puszczy Białowieskiej, razem z Andrzejem Keczyńskim odkryłem na drzewach dwie niezinwentaryzowane do tamtego czasu stare barcie, opatrzone jeszcze pieczęciami carskich leśników.
Przemierzyłem pozostałości starodawnych puszcz w Polsce, na Litwie, dzisiejszej Białorusi i Ukrainie, bo można powiedzieć, że topografię bartnictwa, prastarej ludzkiej profesji – w zasadniczym zarysie – wyznacza granica ziem należących do Słowian. To oni zaczęli hodować dzikie pszczoły – „borówki”, w naturalnych lub sztucznie wydrążonych dziuplach drzew. Wszystko zaczęło się od podbierania miodu… Z czasem „zbieracze” wpadli na pomysł, by przenieść pszczoły do sztucznych dziupli – barci. Wydrążano je, przez wąski prostokątny otwór, w majestatycznych sosnach, od południowej, czyli najbardziej nasłonecznionej strony, niemal pod samą koroną drzew Bywało, że na wysokości 15 metrów.
*****
W badaniach korzystałem z najnowszych osiągnięć bezingerencyjnej obserwacji życia pszczół; używałem kamer endoskopowych, termowizyjnych lub systemu kamer na podczerwień, rejestrujących w dzień i w ciemnościach naturalne zachowania pszczelich rodzin. Z kamery termowizyjnej korzystałem też obserwując pszczele rodziny w kłodzie. Posiłkowałem się informacjami z najstarszych, dostępnych mi ksiąg bartnych (z początku XVI wieku), będących swoistą historią bartnictwa, przeglądałem korespondencję i zapiski pszczelarzy z XIX wieku i pierwszej połowy wieku XX. To nie tylko nieocenione źródło informacji o dawnych zwyczajach bartnych i zasadach profesji, ale także ciekawe źródło wiedzy o obyczajach i języku. Ileż to wówczas razy „zakładano żałobę” w sądach bartnych, czyli wnoszono sprawę z powództwa bartników albo przeciwko nim…
*****
Drzewo na barć wybierano starannie. Często dziano ją w drzewach nieprzydatnych dla budownictwa, o skręconych słojach; kłodę natomiast można było przymocować niemal do każdego pnia. Już od XV wieku kłody wykonywano sztucznie, w drzewach nie powalonych, ale specjalnie ściętych, windując je pod koronę za pomocą specjalnego koła. Średniej wielkości kłoda miała przynajmniej 1,5 m wysokości i ważyła ponad 150 kg[2]*. Na dalekim Polesiu, w okolicach Lelczyc, kłody ciągle nazywa się ulami, a ule – barciami. Ta sama zasada dotyczy określenia „bartnik”. W niektórych rejonach termin ten odnosi się do pszczelarza, w innych zarezerwowany jest wyłącznie dla opiekuna kłód i barci leśnych[3]…
*****
Przez lata poszukiwań śladów prastarej profesji poznałem kilkudziesięciu bartników, nie tylko z Polski, ale też z terenów dzisiejszej Litwy, Białorusi, Ukrainy Większość z nich łączy polski rodowód, rodzinna tradycja i niewzruszona wiara w niemal boską moc leśnego miodu. Dziś są to ludzie wiekowi, o wyjątkowej sprawności fizycznej, pogodnym usposobieniu, jasnym spojrzeniu, szczerych twarzach. Do naszych czasów dotrwali jako swego rodzaju duchy przeszłości, niezauważeni przez media, etnografów, fotografów, muzealników, którzy nie zadbali o to, by w porę gromadzić ostatnie narzędzia ich pracy. Niektórzy odchodzili niemal na moich oczach…
Do pszczół podchodzili prawie bezbronni, nie osłaniając ani rąk, ani głów. Tylko za każdym razem przebierali się, w te same, lniane ubrania, dobrze owadom znane.
Jeden z moich najstarszych rozmówców, Wasyl Karolczuk (rocznik 1924), ze wsi Mogilno (dawne Kresy), opowiada, że pszczelarstwa nauczył się od ojca i od tamtych czasów narzędzia niewiele się zmieniły. Wprawdzie po wojnie jego rodzina miała przy domu 60 uli, ale pszczoły hodowano też w kłodach, po dziadku. Wasyl Karolczuk – jak przystało na bartnika – zachował wolną duszę. Opiekunowie pszczół zawsze byli w Polsce ludźmi wolnymi; cieszyli się licznymi przywilejami, a cechy, czyli bractwa, zrzeszające przedstawicieli tego zawodu, mogły liczyć na wyjątkowe prawa: własny statut, pieczęć i chorągiew. W Statutach litewskich znalazło się nawet odrębne prawo bartnicze.
*****
Osobliwa, choć mało znana rola przy hodowli pszczół przypada kobietom. Z relacji moich rozmówców wynika, że bartnikowi przy pracy w lesie często towarzyszyła żona (rzadziej syn). To zwykle kobieta podawała i odbierała od niego żarzącą się żerdź do odymiania pszczół, przejmowała plastry miodu, opuszczane przez męża w koszu, a nierzadko asystowała również przy wciąganiu kłody na drzewo.
Szczegółowo rozpisane były też obowiązki pani domu we dworze: jej to przypadał nadzór nad „gospodarstwem kobiecym”[4] oraz sadem i ogrodem, a co za tym idzie – pszczelnikiem – jak wdzięcznie, a zarazem bezpretensjonalnie nazywano miejsce przebywania pszczół[5]. Z dawnych przekazów wynika, że i w doglądaniu pszczół, i w pozyskiwaniu miodu kobiece oko oraz troska były nieocenione. Szkoda, że większość źródeł pomija to milczeniem.
*****
Miodu strzeżono jak złota. Kradzież cennego nektaru traktowano jak przestępstwo równe zabójstwu, bywało więc, że osoby złapane na gorącym uczynku zmuszano do skakania z drzewa, co zazwyczaj kończyło się śmiercią lub kalectwem; innych upajano miodem, do nieprzytomności, do utraty tchu….
*****
Szkody – wspomina Wasyl Karolczuk – wyrządzały także niedźwiedzie. Leciwy bartnik dobrze pamięta, jakie kiedyś stawiano na nie pułapki i samostrzały. Na przykład – ruchome drewno, samobitnia. Wieszano je na pniu, by uniemożliwić zwierzęciu wspinaczkę. Kiedy niedźwiedź próbował się drzewa pozbyć, spadał na ziemię, czasem przygniatany kłodą. Wasyl Karolczuk opowiada o ostatnim niedźwiedziu w tej okolicy. Widziano go pod koniec lat dwudziestych, kiedy sędziwy dziś bartnik był jeszcze małym chłopcem.
Ale jest też prawdą, że niedźwiedzie – kierowane instynktem – do dziś powracają na poleskie bagna w poszukiwaniu miodu. (Z syberyjskich opowieści wiem, że tylko młody niedźwiedź potrafi wspiąć się na wysoką sosnę bez gałęzi. Często robi to zresztą pod okiem starego niedźwiedzia, który – później – odgania go od łupu). Pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku zginęło na Polesiu – przygniecione spadającą kłodą – takie właśnie młode zwierzę. Jego wypchany korpus do dziś stanowi atrakcję miejscowego muzeum, a ślady pazurów można znaleźć na korze sosny.
*****
Na syberyjski trop dotyczący bartnictwa natrafiłem w archiwum w Magadanie, przeglądając miejscowe dokumenty NKWD. W łagrach Kołymy, pasieki zaczęli zakładać syberyjscy zesłańcy; jednym z nich był człowiek zwany Baszkirem, stalinowski więzień z Baszkirii, gdzie i dziś, w górach Uralu, można znaleźć bartne pasieki. To właśnie Baszkir stworzył gospodarstwo pszczele w mocno nieprzychylnej pszczołom aurze kołymskiej zimy. Z braku naczyń, w wiecznej zmarzlinie wycinano dół, wykładano go deskami, po czym wlewano miód, który leżakował w takiej chłodni.
Jest pewne, że pszczoły w kłodach trzymano też w łagrach guberni tomskiej, w okolicach syberyjskiej rzeki Ob.
Ślady bartnictwa znalazłem też na Kamczatce, gdzie po latach zapomnienia o starej profesji, miejscowy pastor ewangelicki powrócił do drążenia pni dla pszczół, by zweryfikować znaną mu z literatury teorię, w myśl której owady potrafią przetrwać zimę w grubym sosnowym pniu. Wszystko wskazuje zatem na to, że Syberia zawdzięcza bartnictwo zesłańcom…
*****
Jesienią 2015 roku, w czarnobylskiej strefie Białorusi, udało mi się spotkać kilku białoruskich bartników, którzy gorąco namawiając mnie do skosztowania tamtejszego miodu, zapewniali, że to najlepsze antidotum na wiele chorób (w tym także ochrona przed radiacją) i – jakby na dowód własnych słów – dumnie poklepywali się po torsach. Miodu wolałem nie próbować, ale akrobacjom tych mężczyzn pod koronami drzew przyglądałem się z podziwem. Taniec z leziwem (liną wykonaną ze skóry łosia), za pomocą której wbijali się w gęstwinę liści, wciąganie kłód kołem uważam za swoisty teatr obrzędowy, którego byłem jedynym widzem…
Niemałe wrażenie robi na mnie też opowieść o Bazylim Szpakowiczu spod Białowieży, „bartniku zuchwałym”, który wspinał się na najwyższą sosnę, gdzie „najwyżej położoną barć obrobił, po ścięciu wierzchołka na sośnie bartnej potrafił na sterczącym kikucie stanąć i huknąć na las, aż echo szło[6]”. Sławę zawdzięcza Szpakowicz również obywatelskiej postawie, kiedy pod pretekstem doglądania w lesie swoich barci, wspierał powstańców styczniowych dostarczając im żywność, za co zyskał przydomek „Polak”[7].
*****
Pora wybierania miodu zależała od tradycji rodziny. Trudno zgodzić się zatem z opinią – mimo że dość rozpowszechnioną – w myśl której bartnicy czekali z wybieraniem miodu do wczesnej jesieni. Według wielu moich rozmówców, niektórzy opiekunowie barci wybierali z dziupli miód, który został pszczołom zaraz po zimie, inni sięgali poń po pierwszych jesiennych przymrozkach, a jeszcze inni podbierali słodki nektar dwa razy w roku, wszak „Bartnictwo opiera się na metodzie podbiorowej, najbardziej upowszechnionej, przy której w jesieni, a po części i na wiosnę, wyjmują z uli zbyteczną nad potrzeby pszczół ilość wosku i miodu” – podaje Encyklopedia Powszechna z końca XIX wieku[8]. Poza tym wycinanie plastrów jesienią i na przedwiośniu miało racjonalną przyczynę: miód miał wówczas stałą, a nie płynną konsystencję
*****
Dziś wiadomo, że bartnictwo zabiły nie tylko carskie ukazy i pozytywistyczne działania zapomnianych już dziś pionierów pszczelarstwa: Kazimierza Lewickiego i Jana Dzierżonia, którzy na miejsce barci wprowadzili nowoczesne ule. Na Kresach prastarą profesję zabiły z kolei bezkresne kołchozowe plantacje rzepaku. Miód rzepakowy krystalizuje się tak mocno, że nie daje pszczołom szans na swobodny dostęp do zimowych zapasów w barciach. Dziś jest również jasne, że pszczoły nie są w stanie przetrwać bez pomocy medycyny, tymczasem owadów zamkniętych w barciach leczyć się nie da. Pozostaje jeszcze sprawa matki, bo to – przede wszystkim – od niej zależy siła pszczelej rodziny. W ulu ten podstawowy zabieg wykonuje się średnio co dwa lata, podczas gdy w barci, zabudowanej niewymienialnymi plastrami miodu, wymiana matek jest niemożliwa.
*****
Podobnie jak Indianie z Amazonii, bartnicy dotrwali w niszy własnej profesji dzięki izolacji cywilizacyjnej; teraz ten stary zawód powoli znika. Ich miejsce zajmują młodzi fascynaci, którzy wypracowują inne oblicza prastarego zajęcia, przy pomocy nowoczesnych metod: współczesnych sprzętów, pił spalinowych, Internetu. Nie szukają w tym zysku. W starą tradycję wplatają nowe wątki…
Wartości bartnictwa i jego siły kulturotwórczej nikt już jednak nie podważa: w 2016 roku oficjalnie wpisano je na Krajową Listę Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego MKiDN. Ten fakt odnotowuję z prawdziwą radością, tym bardziej, że jest to efekt wspólnej inicjatywy, którą podjąłem wraz z członkami Bractwa Bartnego. Niedawno rozpoczęliśmy też starania o wpisanie bartnictwa na Listę Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego Ludzkości UNESCO.
Cieszy również fakt, że coraz więcej instytucji zdaje się podzielać przekonanie, iż pszczoły pod koronami drzew zimują lepiej niż te, blisko ziemi, że powinny powrócić do źródeł, do miejsc, z których człowiek zagarnął je do pasiek…
Konstatacja, że dziedzina, którą od dziesięcioleci uważano za wymarłą jednak żyje, ma dla mnie niemal posmak miodu…
[1] Z tych wypraw powstała mapa miejsc, w których znajdują się barcie i kłody.
[2] Do dziś w Polsce zachowało się kilkadziesiąt przydomowych kłód. Można je znaleźć w skansenach w Ciechanowcu, Tokarni, Radomiu, Nowogrodzie, Stróżach, Sanoku, Pszczewie, Pszczelej Woli, Lublinie, Kadzidle, Szymbarku, Łowkowicach. Nieliczne kłody znajdują się w muzeach etnograficznych Białowieży, Warszawy, Krakowa, Kolbuszowej, Torunia, Kluczborka, a także w kolekcjach prywatnych w: Kobyłce, Borach Tucholskich, Brusach. Nieprzerwanie zasiedlone kłody, przekazywane w dwóch bartniczych rodzinach z pokolenia na pokolenie są w Czarni na Kurpiach i pod Augustowem. Historyczne drzewa bartne zachowały się w Polsce w trzech miejscach: w Puszczy Białowieskiej, rezerwacie przyrody Czarnia na Kurpiach i w Puszczy Augustowskiej.
[3] Wydana w 1925 roku we Lwowie, książka dr. T. Ciesielskiego – Bartnictwo. Hodowla pszczół dla zysku dotyczy pszczelarstwa we współczesnym rozumieniu tego słowa; terminy pszczelarstwo i bartnictwo jeszcze długo stosowane były wymiennie albo wbrew oficjalnemu uzusowi.
[4] Tzw. gospodarstwo dworne dzieliło się na męskie i kobiece. Mężczyźni nadzorowali prace polowe, prowadzenie ksiąg, podatki, finanse, sprzedaż płodów rolnych i wyjazdy na kontrakty, panie zarządzały wszelkimi pracami domowymi i nadzorowały służbę. Miały w swojej pieczy obory, chlewy, kurniki, nadzorowały wyrób i sprzedaż nabiału. Zajmowały się także sadem i ogrodem, wyrobem płótna, samodziału oraz apteczką ziołową. Nawet świniobicia doglądały kobiety, bardzo często – osobiście – pani domu, za: Joanna Puchalska, Dziedziczki Soplicowa, Muza, Warszawa 2014, s. 116.
[5] „Do zabudowań przylega ogrodzony ogród fruktowy, ogród warzywny, ogródek oraz pszczelnik z siedmioma pniami-ulami”, za: Joanna Puchalska, op. cit., s. 116. „Wszystko jest na głowie »nayprzywiązańszej żony«” – pisał Kazimierz Karpowicz, właściciel Cząbrowa, doceniając wysiłek współmałżonki, za: Joanna Puchalska, op. cit., s. 116.
[6] J. J. Karpiński, Ślady dawnego bartnictwa puszczańskiego, Kraków 1948, s. 10.
[7] Ibidem.
[8] Encyklopedia Powszechna, Warszawa 1865, s. 739.